Wszelkie rankingi, notowania, cały ten popkulturowy szajs odprawiany pod koniec roku nawykowo jak rytuał zawsze przyprawiał mnie o ból głowy. I zawsze w akcie negacji ów rytuał miałem w dupie. Tym razem – w geście przekory wobec samego siebie – prezentuje totalnie subiektywny, zestaw ukochanych płyt, bez których nie widzę siebie w 2007 roku.
Sonic Youth „Rather Ripped”
Żaden zespół nie utwierdził mnie w idealistycznym skądinąd przekonaniu, że wraz z upływem lat wcale nie trzeba iść na muzyczne kompromisy. Świeżość z jaką apostołowie gitarowego zgiełku traktują swą misję budzi we mnie niegasnący podziw.
Lambchop „Damaged”
Dziewiąty album Kurta Wagnera i spółki i chyba najbardziej przejmujący. Wyjątkowość muzyki to pokłosie zmagań lidera z ciężką chorobą. Ważna, przejmująca płyta.
Band of Horses „Everything All the Time”
Brawa za nostalgię i młodzieńcza żarliwość, które wcale nie bywają tak oczywiste…i za powiew autentyczności, której w tych plastikowych czasach tak mało.
Yo La Tengo „I Am Not Afraid of You and I Will Beat Your Ass”
Bezsprzecznie najbardziej niedoceniane trio z grona tych wybitnych. Każda płyta niepozornych i skromnych Amerykanów to wydarzenie.
Thom Yorke „The Traser”
Jakie jeszcze neurotyczne światy odkryje dla nas lider Radiohead? Nie ma chyba drugiego takiego artysty tak wyczulonego – w liryczny sposób – na społeczne paranoje i anomie, którymi napakowana jest współczesność.
Harrowdown Hill
The Yeah Yeah Yeahs „Show Your Bones”
TV on the Radio „Return to Cookie Mountain”
link TV on the radio
Beirut „Gulag Orkiestar”
Cat Power „The Greatest”
Typowe dla Amerykanów balladowe nudziarstwo, ale w takim stylu, że ciepłej robi się na sercu i raźniej na duszy. Wątpliwe, by przypadła do gustu naszych krajanom zakochanych w radiowych formatach.
Tortoise & Bonnie ‚Prince’ Billy „The Brave and the Bold”
Połączone siły legendy chicagowskiego kraut/post-rocka i kultowego pieśniarza dały efekt w postaci 10 porywających cover songów.