Telefon ma przewagę nad jednorękim bandytą, że ciągle go mamy przy sobie i klikamy w niego mimowolnie, bez opamiętania, w przekonaniu, że ten nawyk nie ma nic wspólnego z uzależnieniem hazardzisty i że to skupienie na ekranie nie pociąga za sobą żadnych konsekwencji oraz skutków ubocznych. Jest bezkosztowe. Ach, gdyby właściciele kasyn pierwsi opatentowali to technologiczne rozwiązanie. Aplikuje sobie kilkutygodniowy smartfonowy detox, wprowadzam reżim i porządek.
Spośród różnych perspektyw patrzenia na miasto, najbardziej odpowiada mi ta, którą daje spacer. Oferuje największą dozę autonomii i kontroli – odległość, czas, tempo to zmienne, na które mamy wpływ i sami o ich charakterze decydujemy. W tym punkcie możemy przystanąć albo zmienić kierunek marszruty, by z bliska obejrzeć detal lub wsłuchać się w dochodzące skądś głosy. I dlatego uważam, że wszelkie planistyczne operacje na miejskiej strukturze, powinny być poprzedzone czymś w rodzaju przedłużonej wizji lokalnej, a może też „bytności” w tym miejscu. Jest w tym podejściu trochę tęsknoty za psychogeografią i sytuacjonistycznym odczytywaniem miasta na nowo.
Trzeba dołożyć należytych starań – być drobiazgowym w gromadzeniu danych, różnych doznać, odczuć – i na tej podstawie podejmować decyzje, już w zaciszu gabinetów. Mając w głowie owe informacje, można się właściwie skupić nad planami.
Poniżej zamieszczam audio zapiski z przechadzki po ulicy Św. Antoniego. Dość szczególna to trasa, zdominowana jeszcze dwa lata temu przez ruch samochodowy. Zmiany jakie na niej zaszły, sprawiły że ulica nabrała kolorytu, który dziś ją wyróżnia i czyni ciekawym miejscem. Poniżej więcej o dokonanej zmianie i oczekiwaniu na kolejne tego typu przemiany.
Problemem Warszawy, Wrocławia, Olsztyna lub Bydgoszczy nie jest konfrontacja „nowego mieszczaństwa z żulią”, choć temperatura reakcji wywołanej kuriozalnym tekstem Janusza Majcherka pt. „Możemy być razem w galeriach handlowych, ale mieszkać z biedotą nie będziemy.”, sugeruje iż autor dotkął wrażliwego punktu. Owszem, artykuł zapada w pamięci, ale dlatego że przynosi porcję manierycznego żargonu, który więcej mówi o stereotypach i uprzedzeniach niż o jakości naszego miejskiego życia.
Zasadnicze problemy kumulują się na linii: planowanie miasta – sprzedaż gruntów – nadzór budowalny. I o tym należy pisać. Kluczową rolę odrywa jakość przepisów, norm i przestrzennych planów oraz ich egzekucja. Jeśli w tej sferze popełnia się błędy, dochodzi do zaniechań, to skutkiem jest m.in. zdewastowana wspólna przestrzeni. To przekłada się na jakość życia i jego rosnące koszty. Także po stronie gmin. Od niedbale zaprojektowanego miasta nie uciekniemy do handlowych galerii, o których Janusz Majcherek pisze jako miejscach oferujących dyskretny komfort. Chyba, że miał na myśli galerię pełniącą rolę schroniska lub schronu.
Polskie miasta są dotknięte zrywem deweloperskim, który tylko w części ma na celu zaspokajenie mieszkaniowego głodu. Głównie chodzi o zysk. Obserwujemy także zjawisko polegające na wykupywaniu całych pięter przed rentierskie firmy i osoby w lokalizacjach, które uchodzą za atrakcyjne. Wykupywane nie po to, żeby zamieszkać, lecz spieniężyć w dogodnym momencie. Mieszkania stoją więc puste. Gminy sprzedają działki nie tylko dlatego, że reagują na mieszkaniowe potrzeby obywateli, lecz z potrzeby podreperowania budżetu. Urząd troszczący się o mieszkaniową substancję łożyłby bowiem na nowe lokale i osiedla komunalne – dobrze zaprojektowane i funkcjonalne. A tak się nie dzieje w zadawalającym stopniu.
Zryw deweloperski kiereszuje i niszczy wspólną przestrzeń, a bez niej miasto nie istnieje jako organizm. Wysyp grodzonych kompleksów nijak nie przekłada się w spójną całość. W mojej okolicy są nowe osiedla, na których nie postawiono żadnej ławki, nie ma placu zabaw, albo zielonego skweru.
Maślice są przykładem podręcznikowego urban sprawl. To miejsce, dotąd zdominowane przez małą zabudowę związaną z uprawą roli, pozbawione jest dobrej sieci komunikacyjnej z resztą Wrocławia. Chaotyczna zabudowa rośnie w ekspresownym tempie. Deweloperski interes nakazuje skomasowanie jak największej liczby mieszkań na małym terenie. Do tego nie uwzględnia się zmiany potrzeb związanych choćby z faktem, że rodziny będą się rozrastać, a społeczeństwo starzeć.
Ten film traktuje o Maślicach. Jest rodzajem dokumentacji, która może się przydać, jak za parę lat powróci pytanie, dlaczego decydenci nie potrafili zatrzymać procesu chaotycznej rozbudowy i kto za to ponosi odpowiedzialność.
Codzienne zakupy, muzyka płynąca z smartfona, sportowa i prozdrowotna aktywność, banalne nawyki, gorące polityczne kłótnie i spory światopoglądowe, drobne i ważne znajomości. Wszystko to ulega algorytmizacji, a proces ten jest na tyle niejasny w swoich pojedynczych przypadkach i powszechny zarazem, że domaga się bicia na alarm. Zadajmy sobie pytanie, jaką część naszej aktywności wynika ze stosowania aplikacji i narzędzi internetowych? Koronnym przykładem są aplikacje fitness lub serwisy social media, które porządkują nam treści/instrucje wedle algorytmicznym, niejasnych zasad, a do tego, jak np. Facebook, operują naszymi danymi i udostępniają je innym. Zamieszanie wywołane przez Cambrigde Analitica i opisywany przez media skandal to wierzchołek góry lodowej.
Jestem świeżo po lekturze „Style Is an Algorithm”, traktujący o optymalizacji smaku. To kolejny przykład algorytmizacji kultury.
Every platform, canvassed by an algorithm that prioritizes some content over other content based on predicted engagement, develops a Generic Style that is optimized for the platform’s specific structure. This Generic Style evolves over time based on updates in the platform and in the incentives of the algorithm for users.
When we encounter the Generic Style in the world, we feel a shiver of fear: We have entered the realm of the not-quite-human, the not-quite-genuine. Did we make an independent decision or do the machines know us better than we know ourselves? (This anxiety might just be an iteration of the debate between free will and fate.)
Właściwie nie wiadomo, jakiego obszaru życia algorytmizacja nie będzie dotyczyć, jakich granic nie przekroczy. Czym się to skończy i gdzie nas, jako gatunek, zaprowadzi?
Z zagadnieniem tym wiąże się jak na razie ów rodzaj etycznej ambiwalencji i sceptycyzmu, który sprowadza się do bezradności lub wzruszenia ramionami. Nie ma miejsce na trwogę. Zdawać się może, że ciągle tkwimy w kleszczach technoutopizmu. W poszechnej opinii, biznesowe przedsięwzięcia operujące algorytmami, ułatwiają i udoskonalają nam życie – jesteśmy smart, żyjemy w inteligentnym domu, poruszamy się płynniej po coraz sprawniej zarządzanym mieście. Algorytm kojarzy się z produktywnością, ergonomią i większym stopniem niezawodności w odróżnieniu od ułomnego człowieka. Dlaczego mamy popadać w kasandryczny nastrój? Większość, korzystając z Google Now, Spotify, Facebooka, botów, ma poczucie satysfakcji z posiadania przydatnego narzędzia. Nikt nie zagląda do bebechów tych mechanizmów i zadaje sobie pytania, jak używanie tych narzędzi nas zmienia.
Z perspetywy egzystencjalnej, wiele naszych decyzji jest intuicyjnych i nawykowych, ale jednocześnie mamy poczucie kontroli – zawsze możemy pewne czyny poddać analizie i weryfikacji (Polak mądry po szkodzie). Mamy wpływ i mamy poczucie odpowiedzialności. Owszem, to teoria, ale przecież często błądząc dokonujemy odkryć, które przynoszą obiektywne i subiektywne korzyści, np. wyższy self esteem. Rzec można, dzierżymy w dłoniach lejce, którymi powściągamy nasze odruchy i zapędy, korygujemy postawę. Jest w tym pierwiastek humanistyczny, dowartościowujący. To egzystencja, której model w tym sensie jest w przeżytkiem, że kolejny model, wynikły z presji algorytmicznej korekty (jej powszechności), sprowadzi nas do obiektu manipulacji, której nie będziemy w stanie pojąć, a zatem nie będziemy mogli dokonać korekty na własnych warunkach i ułomnych, ludzkich, zasadach.
Przyjmując perspektywę ewolucyjną postawię tezę, że uwarunkowania środowiskowe mogą mieć mniejsze znaczenie, niż algorytm i automatyzacja. A to znaczy, że powoli żegnamy się z takim homo sapiens jakiego znamy.
O dewastowaniu przestrzeni w polskich miastach można pisać w nieskończoność. Ten proces, napędzany deweloperską aktywnością, nie da się określić jako rozwój. Należy go nazwać mutacją. To pojęcie zawiera element trwogi i niepokóju, a one są niezbędne w opisie sytuacji, która wymyka się spod kontroli i sugeruje złowrogi kres.
Porównując miasto do żywego organizmu można napisać, że jedna z jego kończyn rozrasta się do rozmiarów większych niż korpus. W tym samym czasie kilka innych organów zmienia swoje funkcje lub w ogóle zanika. Zamiast poruszać się na prostych nogach musimy pełzać, bo ten rodzaj ruchu, w tym naznaczonym deformacją ciele, jest bardziej stosowny i skuteczny. Powoli zaczynamy się do tego przyzwyczajać i kolejni generacje znajdą w tej patologii źródło komfortu i satysfakcji. Przywołam Stefana Kisielewskiego (?): „Jesteśmy w dupie, ale najgorsze, że zaczynamy się w niej urządzać”.
O żywiole deweloperskim pisałem wielokrotnie i będę się tego określenia trzymał, z kasandrycznym uporem, bo żywioł oznacza m.in. spustoszenie. Bywa złowrogi i trudno go poskromić. W tym przypadku napędem jest dążenie do maksymalizacji zysku znoszące wszelkie ograniczenia i blokady, z których poczucie smaku, znajomość miary i troska o ład są tak ważne jak chustka do nosa, w którą można się wysmarkać i wyrzucić. Kasa włożona w inwestycję ma przynieść jeszcze więcej kasy i o to w tym pospolitym pazernym poruszeniu się rozchodzi.
Nowe osiedla powstają nie z troski o rodzinę i standard życia uznane jako wartość kardynalne, nadrzędne, o które urzędnik departamentu architektury lub rozwoju miasta będzie się bił – zza biurka – jak Spartanie pod Termopile. To budowanie, na które urzędnicy patrzą jednym przymrużonym okiem, nie jest wyrazem utylitarnej społecznikowskiej pasji, troski oraz potrzeby. Sorry, nie budujemy dla innych i na wieki.
Chamsko to ujmę: liczy się kasa i chuj, a potem długo, długo nic i cała reszta.
Dobrze wiemy w czym rzecz, bo wielu z nas kupuje mieszkania także po to, aby na ich wynajmie zarobić. Jasne że każdy chce żyć na swoim i jest w tym autentyczna, godna zaspokojenia potrzeba niezależności. Problem w tym, że potrzeba posiadanie własnego kąta, suma tych wszystkich kątów, nie składa się w piekną, dającą satysfakcję i komfort wspólną przestrzeń.
Z tym naszych enklaw, rozsianych po wrocławskich rubieżach, nie wiodą proste drogi do szkół, miejsc pracy i parków. Te nowe osiedla, ogrodzone płotem, to rodzaj chowu klatowego.
Codziennie mijam tereny opanowane przez deweloperski żywioł – widzę w nich przejaw gwałcielskiej huci. Teren inwestycji wygląda jak pobojowisko. Syf i destrukcja.
Na tym wydartym z krajobrazu, pasie poharatanej ziemi (zdjęcia) stanie budynek otoczony rachityczną zielenię i drucianym płotem. Wczoraj pomiędzy zrzuconymi między drzewa betonowymi płytami biegały bażanty. To było ich siedlisko. Niedaleko w wysokiej trawie pasły się sarny i żerował borsuk. Biologiczne detale zostaną łyżką koparki wymazane z mapy. I tak były niewidoczne dla osoby, której zmysły i intelekt dostrojone są od miejskiego rytmu: dom-samochód-praca-internet.
W nowym budynku, który wyrośnie ponad linie ostatnich kilku drzew, lokatorzy zajmą kilkadziesiąt metrów kwadratowych kredytowanego komfortu i prywatności, z widokiem na stojący w odległości kilku metrów kolejny budynek. Mieszkańcy będą się spotykać codziennie na parkingu, jeśli mijanie się i dyskretne boje o miejsca postojowe można nazwać spotkaniem. Potem pojawi się zmęczenie podróżami do szkoły, nie tak blisko zlokalizowanej. Jazdą do przedszkola i pracy. To wszystko, co jest tak ważne, z każdym miesiącem będzie nabierać jeszcze większego znaczenia i stanie się paląco potrzebne. Aż w końcu pojawi się myśl, by z tym zielonych kiedyś obrzeży wielkiego miasta się wyprowadzić i przenieść gdzieś bliżej, gdzie krajobraz jest rzeczą trwałą i dającą poczucie przynależności do czegoś niezmiennego, więc daje otuchę i cieszy oko. Skąd wiodą wyznaczone dziesiątki lat temu te same ścieżki do tych samych parków i ławek. Gdzie szkoła jest niedaleko przychodni, a przychodnia blisko boiska i poczty, i urzędu, i że można te odległości pokonać spacerem lub przejechać jeden przystanek autobusem.
Miasto to domy i to, co istnieje pomiędzy mimi. Im bardziej jesteśmy tego świadomi, tym lepiej planujemy miasto. Jak widać, to wcale nie jest tak oczywiste.
Znaczenie ma edukacja rozumiana jako nabywanie umiętności rozpoznawania piękna, także w naturze i korzyści jakie z tej wiedzy dla nas płyną. W mieście do życia potrzebna jest cisza, spokój, świeże powietrze, cień drzewa, czasem szelest listowia poruszanego wiatrem, śpiew ptaków, miłe zapachy, trawnik, łaka po której można się boso przebiec. Koi nas zieleń i błękit. W pięknym otoczeniu ludzie stają się piekniejsi i czują się lepiej. Odpycha nas brud, tłok, chaos i hałaś. Generują niechęć, dystans, awersję, irytację.
Jest w nas głód czegoś lepszego. Odwiedziłem znajomych w ich nowym mieszkaniu. Wkładają wiele niewymuszonej troski, aby prywatnej eklawie nadać charakter i urok. Widać w tych poczynaniach designerską biegłość, umiar i wyczucie smaku. To piękne, kameralne mieszkanie dla rodziny, kota i psa. Wszystko w swoim naturalnym porządku. Sporo zieleni. Tylko ten widok za domem, jakże kontrastowy. Tam gdzie kończy się działka roztacza się pobojowisko po deweloperze: rury, beton wylany w trawę, jakieś kable sterczące z ziemi. Gdy zbliżyłem sie do okna aby spojrzeć na ten księżycowy krajobraz usłyszałem: „Proszę tylko nic nie mów, a najlepiej to nie patrz”.
Szukam w tym naiwnym narzekaniu podobnych głosów i tonów.
Szczepan Twardoch napisał felieton pod zaczepnym tytułem: „Hipoteza spiskowa na temat deweloperów i aborcji”.
Wydłuża się lista skarg i krytyki paskudnego pomysłu specustawy dedykowanej deweloperom, która ma uwolnić ich z ram już nie tyle „restrykcyjnych” uwarunkowań prawnych, co z ram zdrowego rozsądku. Proszę czytać, wyrażać swoją opinię.
Jak w końcu sprzedadzą we Wrocławiu te wszystkie miejskie działki i konsekwetnie je zabudujemy, to prezydent wówczas ogłosi, że od dziś będziemy ładnie mieszkać? Obecny prezydent już dawno się ze swojego miasta wyprowadził.
Pakiet informacji wygenerowanych przeze mnie i będących w posiadaniu Facebooka to ponad 850 mb danych: kontakty, wiadomości, audio i video. Wątpliwe żebym mógł ten pakunek zabrać w inne miejsce. A szkoda, bo aż się prosi o przeprowadzkę. Facebook jeszcze przed długi czas będzie dominował w świecie social media. Dwa miliardy ludzi nie rozpierzchnie się po internecie do innych serwisów. W Polsce codziennie korzysta z Facebooka ok. 11 mln osób. To daje circa 60 procent ruchu w polskim internecie.
Skandal z Cambridge Analytica jest o tyle przełomowy, że w powiązaniu z innymi wydarzeniami – fake newsowe kampanie, okołowyborcze manipulacje w USA, Wielkiej Brytanii, kontrowersyjne badania nad zachowaniami użytkowników, wycieki danych – układa się w niepokojący ciąg zdarzeń, którego zwieńczeniem jest pytanie: co dalej? Indywidualnie można pójść w ślad Elona Muska: usunął konta swoich firm i pożegnał się z 5 mln obserwujących. Po prawdzie, mógł sobie na to pozwolić. Brian Acton, współtwórca WhatsAppa, też wzywa do kasowania kont. Mozilla ogłosiła, że nie będzie się tam reklamować.
Mark Zuckerberg przeprasza za skandal i ma ku temu, poza zwykłymi ludzkim odruchem, poważniejszy powód: kurs akcji Facebooka spadł w kilka dni o circa 14 procent. Sęk w tym, że kajanie się nie jest żadnym rozwiązaniem. Sednem problemu jest model biznesowy, którego istotą jest zbieranie, obrabianie, udostępnianie danych użytkowników. Im liczniejsi i bardziej „produktywni”, tym Facebook jest atrakcyjniejszy dla biznesowych partnerów.
Facebook nie zmieni się w dobroczynną organizację, tak jak sklep z meblami nie stanie się domem kultury. To, co może się wydarzyć to spadek zainteresowania facebook’ową ofertą czyli zmierzanie w kierunku wytyczonym przez MySpace, a więc przedłużona agonia serwisu. Zuckerberg ma alternatywę w postaci Messangera, WhatsAppa, Instagrama.
Gigant social media nie od dziś wzbudza kontrowersje, a jego monopolistyczne zakusy i działania są dobrze udokumentowane i zbadane. To system zamknięty, którego logika jest zaprzeczeniem idei otwartego internetu. Wspominałem o tym parę lat temu i parę razy z Facebooka czasowo rezygnowałem. Kto zna historię Diaspory, wie w czym rzecz i na jakich fundamentach budowane były w ostatnich latach różne Facebooka alternatywy.
Mamy zamieszanie, warto uporządkować kluczowe kwestie. Po pierwsze, nie ma debaty o Facebooku bez wyjaśnienia sobie jak ważne jest prawo do prywatności i dysponowania prywatnymi treściami, w jakim zakresie je udostępniamy – komu i na jakich zasadach. Po drugie, dostęp do narzędzi zapewniających kontrolę i bezpieczeństwo uczestnikom internetowej komunikacji powinien być powszechny. Jeśli kupujemy telefon z zainstalowanym fabrycznie Facebookiem, to powinniśmy mieć możliwość aplikację usunąć bez zbędnych ceregieli. Nie rozumiem dlaczego mam być do używania Facebooka nakłaniany.
Są na świecie organizacje, które działają na rzecz prywatności i bezpieczeństwa w sieci, stanowiąc jednak rodzaj niszy. My potrzebujemy powszechnych kampanii i programów edukacyjnych. Także z udziałem państwa. Teraz trwa batalia, w której jedna ze stron – korporacje, firmy internetowe – opierają swój biznes na zbieraniu i handlowaniu danymi, a druga strona, czyli użytkownicy internetu, są wpływu bezpośredniego na ten proceder pozbawieni. Stąd popularne hasło „harvesting data” czyli „żniwa” – jest trafne i pozbawia złudzeń.
Nie chodzi tylko o tzw. obronę praw konsumenta, lecz prawa obywatela. Konsumentem się bywa (w chwili dokonywania konsumenckich wyborów), obywatelem się jest na warunkach określonych np. w konstytucji i to ona owe relacje pomiędzy nami, a internetowymi gigantami, powinna regulować, bo dotyczy to m.in. wolności, prywatności i podmiotowego traktowania.
Czy powstające na obrzeżach Wrocławia osiedla wzbogacają i zwielokratniają potencjał tego miasta? A może przeciwnie, są generatorem problemów, z którym, Wrocław, definiowany przez pryzmat budżetowych ograniczeń, będzie się zmagać przez kolejne lata?
Obserwuję od paru kilku lat ten sam smutny proces: kolejne nowe wille, szeregówki, apartamentowce, bloki, dokładane do chaotycznej mozaiki. Tak jest na wrocławskich Maślicach, które w kilka lat podwoiły liczbę mieszkańców. Nie mam poczucia, by otoczenie stawało się bardziej estetyczne (w ogólnym tego słowa znaczeniu), wzrastał komfort życia, a krajobraz i zasoby przyrodnicze zyskiwały na wartości, jako warunek tzw. „dobrej egzystencji i samopoczucia”.
To, co obserwuję to proces chaotycznej reorganizacji i modyfikacji otoczenia, którego siłą napędową jest proces urbanizacji, skomplikowany w swoich objawach, bo pozbawiony założeń i meta-języka, który wyjaśniałby obserwatorom i uczestnikom tego procesu jego znaczenie i skalę, a jednocześnie operowałby sankcjami na wypadek odstępstwa od urbanistycznych założeń.
Wrocław się nie rozbudowuje. Wrocław się rozlewa.
To, co w pierwszej kolejności wymaga uporządkowania to właśnie język. Nie jestem urbanistą i architektem, ale bacznie obserwuje to, co dzieje się wokoło i na poziomie przekazu dostrzegam źródło problemu.
W opisie zmian zachodzących we Wrocławiu – mam na myśli urząd – dominuje język sugerujący planowość, rozwój, konsekwencję i celowość. Wszystko idzie jak po sznurku, bezproblemowo, przynosząc pożądane i oczekiwane efekty. Wrocław się rozwija, mieszkańcy są zadowoleni, a deweloperzy liczą zyski. W takim opisie nie ma miejsca na pojęcia, które rozbijają spójność i jednoznaczność przekazu. Decyzja o sprzedaży działki pod budowę apartamentowca, opisanego w ładnym folderze, ma być ciągniem bezproblemowych decyzji skutkujących wzrostem satysfakcji wszystkich podmiotów w to zaagażowanych. To iluzja i grube nieporozumienie. Trwanie tej iluzji tylko pogłębia dotykające nas codziennie problemy związane z uciążliwym sąsiedztwem, brakiem terenów zielonych i wypoczynkowych, kłopotliwym przemieszczaniem się z domu do pracy i z powrotem. Rozrastanie się miasta nie jest zjawiskiem neutralnym i pozytywnym, zwłaszcza gdy ten proces jest nieuporządkowany. Udając na poziomie języka, że wszystko jest ok., uciekamy od odpowiedzialności, manipulujemy ludźmi.
Zebrałem spostrzeżenia w kilku punktów. Są rodzajem uwag sugerujących konieczność zmiany orientacji patrzenia na zjawisko urbanizacji.
1. Nieużytki, pustkowie – te eufemistyczne zwroty mówią nie tyle o charakterze opisywanej przestrzeni, co o naszym doń stosunku. Czasem maskują brak wiedzy. np. przyrodniczej. Czasem stanowią alibi wobec działań polegających na radykalnym przekształceniu obszaru.
Teren jest zawsze określony geograficznie, historycznie, społecznie i przyrodniczo. Zbiór jego atrybutów wykracza swoim znaczeniem poza plany zagospodarowania przestrzennego. Wektory naszego poruszania się po dowolnym obszarze muszą uwzględniać ową złożoność, która nierzadko zderza się z jednoznacznością celu inwestującego dewelopera. Rolą urzędu miejskiego jest tego rodzaju konflikt przewidzieć, ewnentualne skutki zderzenia minimalizować, zawsze kierując się długofalowamymi interesami miasta, obecnych i przyszłych mieszkańców.
2. Opisana powyżej złożoność obszaru jest potencjałem. Zabudowanie terenu nie jest obiektywną wartością samą w sobie, lecz wybraniem jednej z wielu opcji. Z punktu widzenia długofalowych interesów miasta należy uwzględniać inne potrzeby i cele.
3. Sprzedaż miejskich gruntów pod zabudowę powinna uruchamiać proces inwestowania w lokalną infrastrukturę. Sytuacja, gdy po zrealizowanej inwestycji deweloperskiej społeczność wnioskuje do urzędu o poprawę komunikacji lub lepszy dostęp do np. usług edukacyjnych, świadczy o błędach na poziomie podejmownia decyzji o sprzedaży gruntów. Kumulowanie się tego typu praktyk rodzi patologie powodujące konsekwencje dla zarządzania miastem i negatywne skutki dla miejskiego budżetu w następnych latach.
4. Nowe zamknięte osiedla są pozornie odrębnymi bytami, które funkcjonują w obrębie wyznaczonym przez płot (sic!). Jego mieszkańcy są de facto uczestnikami większej zbiorowości – mają dostęp do przestrzeni publicznej, usług, sieci. Te powiązania winna być dominantą porządkującą zewnętrzne relacje. Izolacja, separacja mówią nie tyle o potrzebie komfortu, co o próbach radzenia sobie z często wyimaginowanym zagrożeniem i brakiem bezpieczeństwa. Na poziomie nie tylko symbolicznym są dowodem problematyczności społecznym relacji. Należy temu przeciwdziałać.
W interesie społecznym jest budowanie poczucia przynależności i tożsamości uwzględniającej obowiązki i prawa dotyczące innych członków społeczności i otoczenia. To jest gwarantem ciągłości zbiorowości żyjącej na danym terenie. Z tego wynika dobro wspólne i indywidualna satysfakcja płynąca z przynależności do większej grupy.
5. Włączanie nowych mieszkańców do zbiorowości należałoby wzbogacić o walor symboliczny, który będzie uświadamiał wielowymiarowość zawiązywanych więzi w nowym miejscu zamieszkania. Poczucie przynależności jest zaprzeczeniem anonimowości i separacji. Powtórzę: przynależność warunkuje satysfakcję z życia.
6. Planowanie miasta i wynikające z tego decyzje, powinny skutkować umacnianiem kapitału społecznego.∗
P.S. Za modelowe osiedle uchodzą Nowe Żerniki, zainspirowane WUWĄ na Sępolnie. Na ile to miano jest zasłużone, okaże się za pewien czas, gdy osiedle zacznie w pełni funkcjonować. Inna ciekawa kwestia: jak owa modelowość ma się do reszty Wrocławia?